poniedziałek, 16 lutego 2015

BIRDMAN vs. RIGGAN



„Birdman”, najnowszy film cenionego reżysera Alejandro González Iñárritu, to zaskakująco nieoryginalna i przewidywalna historia. Głównym bohaterem jest aktor-celebryta, który po ogromnym, komercyjnym sukcesie przed laty, próbuje udowodnić widzom, krytykom i przede wszystkim sobie, na co go stać, a właściwie, że w ogóle potrafi grać. Niestety, ale publiczność nie kocha podstarzałego Riggana Thomsona (Michael Keaton), lecz graną przez niego postać superbohatera ratującego świat z opresji. Krytycy też nie chcą go na deskach teatru, co dosadnie uświadamia mu dyktująca gusta dziennikarka „The Times”, pomiędzy drinkiem a kolejną miażdżącą recenzją pisaną na barze w zgrabnym, wąskim notatniczku. Nasz bohater sam nie do końca wie po co pcha się na Broadway, czego oczekuje, czy w ogóle warto się tak męczyć i rujnować finansowo. Coś jednak mówi mu: „MUSISZ”. Przez cały film przyglądamy się jego wewnętrznej walce – ze sobą jako aktorem, celebrytą, ojcem, mężczyzną i…superbohaterem. Birdman zawładnął życiem swojego odtwórcy. W zamian za parę niewytłumaczalnych, paranormalnych zdolności, zadomowił się w umyśle Thomsona i próbuje nim sterować. Do tych problemów z samym sobą dodać trzeba byłą partnerkę, aktualną kochankę w ciąży, córkę zaraz po odwyku i niesfornego, drażniącego współpracownika – młodego aktora o wybujałym ego (Edward Norton). Riggan wierzy, że od demonów nijakości, zapomnienia, porażki pozwoli mu uwolnić się dobrze zagrana, ambitna sztuka teatralna.

Wszystko w sumie tutaj jest na miejscu: dobra gra aktorska, powolne, długie ujęcia i minimalistyczna ścieżka dźwiękowa (perkusja!), miejscówki…kręte korytarze za kulisami teatru na Broadway’u, podniszczone garderoby, subtelnie przypominające, że lata świetności tego miejsca już przeminęły, no i oczywiście dach sprzyjający poważnym rozmowom.
Oglądałam z przyjemnością, lecz jakoś…
Przeczytałam gdzieś wcześniej, że jest to film o kondycji sztuki. Masy spieszące ulicami Manhattanu, które proszą Birdmana o autograf, nagrywają go telefonami, tweetują i upubliczniają jego wyskoki, nakręcają hollywoodzki przemysł filmowy i chcą oglądać bohatera, którego pokochali, z którym dorastali. Nie obchodzi ich artysta, jakość jego gry, kunszt sztuki. Obserwujemy powszechne zjawisko mylenia aktora z postacią, fikcji z rzeczywistością, człowieka z pomnikiem. Mierzą się z tym wszyscy aktorzy osiągający zawrotny sukces dzięki jednej roli i przedłużający kontrakty za grube miliony na kolejne osiem części albo odcinków, wbrew swoim ambicjom i poczuciu godności. Taka dola aktora. Autotematyzm filmu Iñárritu służy w tym przypadku jednak wyraźnie opowiadanej historii, stanowi jedynie tło. Najważniejszym problemem, nie wydaje mi się tu ani drapieżna, nowoczesna technologia wypierająca dawne środki przekazu i komunikacji (choć córka, grana przez Emmę Stone, usiłuje kilkakrotnie przekonać ojca, że internet jest nową potęgą, większą niż Hollywood), ani kontrast pomiędzy światem wielkich filmowych produkcji, teatrem, który musi walczyć o widza a Youtube umożliwiającym osiągnięcie milionowej oglądalności w jeden dzień (bo właściwie to co z tego?).

„Birdman” jest dla mnie wartościowy kiedy myślę, że opowiada o tym, jak bardzo chcemy zostać zauważeni, docenieni… jak głęboko tkwi w nas potrzeba, by zrobić coś naprawdę ważnego, nie tylko dla nas, ale dla innych też, coś z czego bylibyśmy dumni. Thomsona zżera ambicja, wspomnienie wielkiej przeszłości i chęć zrobienia czegoś więcej, udowodnienia, że jest kimś więcej niż myślą inni. Dać siebie światu, poczuć satysfakcję, uwolnić myśl, energię, swój potencjał i zasnąć w błogim spełnieniu. Mieć poczucie sensu swojej pracy i poświęcenia. Zanurzyć się w twórczej atmosferze i rozwinąć skrzydła. O tym dla mnie jest ten film. Dlatego, że mnie też prześladują takie myśli, takie potrzeby i niejednokrotnie doprowadzają na skraj wytrzymałości. Wtedy chcę rzucać rzeczami, rozwalać wszystko, co wpadnie mi w ręce, jak Riggan w tej niezłej scenie, i marzę o amnezji, o bez-myśleniu i o pracy w Bershce.


Ocena każdego dzieła artystycznego zależy od sposobu jego analizy i interpretacji. Czasem naprawdę można napisać dwie, skrajne opinie i dla każdej znaleźć odpowiednie, przekonujące argumenty. Tak jest z tym filmem. Zależnie od narzędzi jakie posiadamy będzie to zupełnie inny obraz. Ktoś uzna go za rozrachunek z Hollywood, ktoś za głos w dyskusji o kondycji sztuki, kto inny zrazi się zbyt prostym scenariuszem, nominowanym zresztą do Oscara (ale że Oscary to lipa wiadomo nie od dziś). Mam wrażenie, że Iñárritu chciał wyjść ponad tę opowieść, zrobić film, który byłby satyrą na współczesny świat, bezwzględnie ignorujący sztukę i jej twórców, refleksją nad życiem i przemijaniem. Charakterystyczna dla tego reżysera wielowątkowość, tym razem spłyciła jego dzieło. Za wiele chciał, zbyt lekko. Te najwartościowsze myśli gubią się w gąszczu prostych treści. To jest trochę jak z podwójnym kodowaniem w literaturze metafikcyjnej, zawsze ryzykujesz niezrozumienie, nawet jeśli postępujesz zgodnie z planem: warstwa dla czytelnika masowego i daleki odlot dla czytelników modelowych, czyli kumatych teorio-literaturoznawczo-intertekstualne powikłania. Nie mówiąc już o wielości możliwych interpretacji pośrednich. Mnogość dróg, którymi może podążać widz jest dla mnie poniekąd wyznacznikiem wartości dzieła. Tutaj jednak zabrakło drogowskazów i postojów w znaczących momentach.


                                           © foto: Twentieth Century Fox Film Corporation


czwartek, 12 lutego 2015

takie nic



Zaczynam i nie kończę… czego brak? Czasu. Pomiędzy czytaniem a melanżem. Chwilowo także ręki. Niedzielny taniec z gwiazdami na lodzie nie skończył się dla mnie zbyt uroczo. Jednak czas pomyśleć o tym miałam dopiero w poniedziałek. Całe szczęście.

Co ja to chciałam…
Coś ważnego i filologicznego zapewne.
Mniejsza o to. 

Ręka mnie boli.

Coś miałam zrobić…
Coś ważnego pewnie.
Wolę sobie jednak posłuchać playlisty DANCE WORKOUT na Spotify.
Zdarza się i tak. 
A potem nowości od 5:55.
I zjeść piątego pączka.

Dużo się dzieje u ludzi, w sumie dobrze się dzieje, więc cieszę się tym. 
Radość, choć wokół zima.
Kto by pomyślał.

Cudnie.
THANK YOU J DILLA.


piątek, 12 grudnia 2014

wyrzut

Siwy włos jak wyrzut. 
Takie zdanie przyszło mi do głowy w tramwaju linii numer cztery, dzisiaj rano, po tym jak wzruszyłam się plakatem reklamowym Prudentiala. A jako że byłam sama, to musiałam sama siebie wyśmiać.
Całkiem dobre zdanie i, co nie najważniejsze, całkiem prawdziwe. 
Z witamin przyswajam tylko tłuszcze potrzebne cellulitowi do rozwoju, reszta trafia do śmietnika. 
Anemia permanentna. 
Weganizm nie jest dla mnie. 
Powinnam pić krew, jeszcze ciepłą, jak robotnicy w "Sercątku" Herty Müller.

Napisałam parę tekstów, ale żadnego nie miałam czasu skończyć... i wiecie co? Zdezaktualizowały się. 
Aktualizacja nie jest możliwa. Głupio tak je zostawić, lecz trzeba. 
Nie lubię słowa "TRZEBA". 
Właściwie brzmi jak nazwa drzewa, gdyby nią było to bym je lubiła.

Jestem już, tak jak wy, w połowie grudnia, nieodwracalnie, ostatecznie i na szczęście. 
Trochę zmęczona, troszkę, malutko.
Wszystkim się wydaje, że taki filolog to nic nie robi, a co dopiero ktoś, kto jest na jakimś tam doktoracie i nie jest żadnym filologiem, tylko jest nikim. 
CZYTANIE to nie praca. Nieważne ile książek w tygodniu, po co i jak szczegółowo.
Pisanie to też nie praca. 
Zajęcia to nie praca. Prowadzenie zajęć to też nie jest praca, bo nie płacą. 
A korepetycje to dziwne hobby. Właściwie po co komuś korepetycje z polskiego? 


 
Byłam w poniedziałek na rozdaniu Nagród Literackich im. Juliana Tuwima w Teatrze Nowym. 
Właściwie to nagrody, bo nagroda jest jedna. Nie ma żadnych emocjonujących nominacji, decyduje kapituła, losuje z kapelusza, wróży z fusów i gotowe, takie tam. Dostała ją Hanna Krall - za całokształt twórczości.OK.
Wcześniej było spotkanie z Magdaleną Tulli (nową powieść "Szum" polecam!), która wyjątkowo miała ochotę coś powiedzieć na temat swojej książki i nie atakowała rozmówcy przy każdym zadanym pytaniu, tak jak ostatnio w Poleskim Ośrodku Kultury.
Po wszystkim miałam okazję obejrzeć spektakl muzyczny "Białoszewski 44". 
Poczułam znów piękno muzyki i siłę poezji... orkiestra, chór, przejmujący i niesamowity wokal Kingi Preis, dziwnie wyglądający, lecz wokalnie też w formie - Adam Nowak z Raz, Dwa, Trzy i kompozytor-wokalista-saksofonista-dyrygent Mateusz Pospieszalski.
Wracałam do domu jak z wizyty na innej planecie. Cenię takie chwile.

We wtorek w Domu Literatury - w ramach szalonego Pulsu Literatury - było spotkanie z gawędziarzem Andrzejem Stasiukiem. Mówi tak, jak opowiada. Wciąga mnie ta jego opowieść, o wyprawach na wschód i o tym, że powinniśmy pielęgnować i szanować naszą "wschodniość". O rozmowach z rosyjskimi żulami, kazachskiej milicji i uśmiechniętych, przygranicznych Ukraińcach. 
Pisarz, który pozostał normalnym facetem, co chyba rzadko się zdarza. 
Może dobrze udaje.
Nie umiał odpowiedzieć na pytanie o relację fikcyjności i realizmu. 

To nic.
Po to są filolodzy. 


 p.s. A dziś będziemy tańczyć, palić i pić w Niebostanie, tu: 
Beatscapes till 5:55 // piątek @ Niebostan

środa, 19 listopada 2014

mieć Czas


Nie chcę wspominać o szoku zwanym "dorosłość", jednak ostatnio zdałam sobie sprawę, że mieszkam w Łodzi od sześciu lat i nie wiem jakim cudem… Gdzie te lata, kiedy minęły, jak to się stało? I po co?!? Każdy kiedyś pomyślał w ten sposób i poszedł dalej. 
Ja wciąż się przy tej myśli zatrzymuję. Oglądam przez lupę. Próbuję ogarnąć.

Dzień po dniu orientujemy się, że ubyło życia, a ząb czasu nieodwracalnie nadgryza naszą duszę. Odmierzamy centymetrem kolejne chwile, wklejamy pieczołowicie do kalendarza, podkreślamy grubą kreską. Naiwnie wierzyliśmy i nadal wierzymy, że możemy zapanować nad Czasem: nazwaliśmy pory roku, miesiące, podzieliliśmy je na tygodnie, dni i godziny, minuty i sekundy. Lecz on i tak nam umyka. 

Niepostrzeżenie, bezczelnie, bez pytania.  
Śmieje nam się w twarz, kiedy patrzymy rano w lustro. 
 
Próbujemy go oswoić. Tworzymy więc kolejne przysłowia i frazeologizmy, opakowując tę niekształtną, gliniastą bryłę w zgrabne sformułowania. Zabijamy Czas, idziemy z jego duchem, próbujemy spieniężyć, zatrzymać, cofnąć. Chcemy od niego cudu uzdrowienia, wciąż nam go brakuje, pożądamy go i  żałujemy. Z czasem, w czasie, ponad nim. 

Od wieków ludzkość marzy o podróżach w Czasoprzestrzeni, o wspaniałym wehikule, który pozwoli zmienić przeszłość, przeżyć jeszcze raz, wrócić albo ominąć teraźniejszość, przewidzieć i uchronić przyszłość. Cokolwiek, byleby przez chwilę poczuć się panem Czasu i nakręcać zegary świata. Staramy się mu przypodobać, oddając cześć w książkach, filmach, sztuce, wszystko na nic… dlatego wciąż ten temat odczuwamy jako niewyczerpany, niezgłębiony. A Czas płynie, ucieka przez palce, parzy! Nie ma litości.


Może postęp cywilizacyjny, w kwestii poczucia Czasu i panowania nad nim, jest tylko złudzeniem, a ostatnim, nieuśmierconym bogiem jest Chronos?

Mieć Czas. 
Dla mnie to by było coś. 
A dla Ciebie?

                                             Le Signe/Traum - Om Unit

wtorek, 11 listopada 2014

Gdzie czai się zło?



CINERGIA 2014: Recenzja filmu „Za wzgórzem” » 10 Listopad 2014 godzina 20:30 Kino Polonia, Łódź





„Za wzgórzem” z 2012 roku to pełnometrażowy debiut Emina Alpera – reżysera, scenarzysty i producenta w jednym, o którym próżno szukać informacji na popularnych w Polsce stronach o kinematografii. Film został pokazany na 19. Forum Kina Europejskiego w ramach sekcji Nowe Kino Tureckie, zarówno ze względu na 600. rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy naszymi krajami, jak i wyjątkową specyfikę pozycji Turcji w Europie – państwa o wyraźnie odmiennej kulturze, religii, obyczajowości, a więc i twórczości filmowej.

Faik to emerytowany leśniczy, człowiek, któremu podporządkowują się wszyscy będący w jego otoczeniu ludzie; jedyny, który pozostał na ojczystej ziemi. Na sześć miesięcy w roku przyjeżdża tu jego brat, Mehmet z rodziną, a starego Faika właśnie odwiedził syn z wnukami, Canerem i Zaferem. Trzy pokolenia mężczyzn zasiadają razem przy ognisku, by celebrować wspólny czas, popijając rakiję.

Szybko orientujemy się, że Faik to zgorzkniały, rozliczający się powoli z życiem, człowiek, pełen żalu do syna, który po śmierci żony nie ożenił się ponownie. Jego zdaniem Nusret to nieudacznik, nie zasługujący na miano prawdziwego mężczyzny. Stopniowo, miły wieczór przenikają rozmowy na poważne tematy. Na jaw wychodzą zaciekłe zatargi leśniczego z miejscowymi nomadami, mieszkającymi za wzgórzem, którzy – zdaniem Faika – nielegalnie wypasają kozy na jego ziemi. Zauważamy różnice pomiędzy pokoleniami: zderzenie tradycji, uosabianej przez najstarszego z rodu, z nowoczesnym myśleniem Nusreta, jego syna. Problemy Faika czy samotność Nusreta są jednak niczym przy wojennej traumie jego syna, Zafera. Młody mężczyzna nie potrafi zapomnieć o swoich towarzyszach z wojska, przyjaciołach, którzy zginęli. Wciąż ich widzi, rozmawia z nimi i nie potrafi odróżnić rzeczywistości od obrazów podsyłanych mu przez jego umysł. Choć nie zdradza się ze swym obłędem, przypadek sprawia, że wszyscy są świadkami jednego z jego urojeń. Ważniejszy dla nich okazuje się jednak konflikt z nomadami. Zawziętość leśniczego i jego przywiązanie do ziemi, stają się przyczyną serii nieszczęść, gdy Faik rozpoczyna krwawą zemstę i w imię poczucia własności zabija kozy niechcianych sąsiadów. Rozwój wydarzeń wyznaczają kolejne, anonimowe strzały.

Miejsce, pustkowie należące do rodziny Faika, wydaje się odgrywać tu kluczową rolę. Wszystko dzieje się w dolinie, wśród wzgórz i skał, spowitych ciszą upalnych dni. Film przesycony jest tym krajobrazem – czujemy niemal zapach spieczonej słońcem ziemi, słyszymy chrzęst suchej trawy pod stopami bohaterów, toniemy razem z nimi w ciemności, kiedy nastaje noc. Każdy odgłos, ale też szum wiatru, odbija się od skalnych ścian, które potem stają się niemymi świadkami ludzkich dramatów. Biernym obserwatorem pozostaje również kobieta. To męska narracja przenika ten film i decyduje o przebiegu opowiadanej historii. Kobieta – ciotka Meryem, nie ma prawa głosu, nie decyduje o niczym, choć parę razy próbuje włączyć się w to, co się dzieje. Jej zadaniem jest jednak służyć mężczyznom, podawać strawę, parzyć herbatę, zajmować się dziećmi i oczekiwać wieści w domowym zaciszu.

Twórcy udało się opowiedzieć historię, która nie tylko zaciekawia widza, ale przede wszystkim daje się interpretować szerzej, niesie ze sobą refleksję nad człowiekiem, jego kłamliwą naturą, traumą wojny, zemstą i jej konsekwencjami, czy winą. Ziemia Faika pozostanie bez właściciela, gdy ten umrze, lecz czy coś oprócz historii go tam trzyma? Gleba jest nieurodzajna, rzeka obfita niegdyś w ryby, nie jest już łaskawa… Czy rzeczywiście nomadzi nie mają prawa na niej żyć? Czy to, co złe naprawdę czai się na zewnątrz, za wzgórzem? Nie bez powodu, owych złych nomadów, w tym filmie po prostu nie ma. Są tylko działania przeciw nim i ich dramatyczne skutki.

 Turecki reżyser dokonał reinterpretacji klasycznego gatunku jakim jest dramat, co więcej, udało mu się pobudzić widza do refleksji, wyjść ponad opowiedzianą fabułę. Co ciekawe, jego film zachowuje klasycystyczną zasadę trzech jedności: czasu, miejsca i akcji – zasadę charakterystyczną dla literatury, rzadko wykorzystywaną w kinie, niemal niespotykaną. Mimo to film trzyma widza w napięciu, nawarstwiający się konflikt budzi niepokój, a jego tragiczne konsekwencje wydają się nieuniknione.

„To miejsce sprawia, że dziczejemy” – mówi w pewnym momencie Nusret. Po obejrzeniu filmu Alpera, trudno nie przyznać mu racji…


niedziela, 26 października 2014

opowiadać o sobie


Każda myśl, która zostaje zapisana staje się fikcją i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Przestaje być naszą własnością, podlega osądom, mieni znaczeniem. 
Ta zapisana kobieta, która czasem napisze coś o sobie, to nie będę ja, już to wiem. 
Miałam obawy przed pisaniem i pozbyłam się ich. 
Wszyscy jesteśmy na granicy rzeczywistości. Opowiadamy siebie, sobie i innym, lecz tylko tak się nam wydaje. Czujemy fałszywą nutę naszych codziennych narracji, mimo tego wciąż mówimy, tworzymy swój obraz w sobie i prezentujemy innym na ścianie, z projektora, walecznie przetwarzając myśli na słowa. Nawiązać porozumienie ze światem! Po wielu próbach wydaje mi się to niemożliwe. Od pierwszego przebłysku indywidualności pisałam dzienniki i pamiętniki, notatki i listy - osobiste, osaczone "tu i teraz"... Najczęściej, gdy czytałam je parę zdarzeń później, stwierdzałam, że coś chyba się poprzestawiało, wykoślawiło niewdzięcznie, bo nie brzmi i nie przemawia, a poza tym, przecież ja wcale tak nie myślę. Dziwiłam się tylko trochę, a potem już wcale. 
Muzyka jest wyjątkowym środkiem wyrazu. Zawsze może posłużyć za maskę, której w każdej chwili można się wyprzeć. Zawsze wysługiwałam się nią w ten sposób. 

Niemożliwe jest wywrócić wnętrze na drugą stronę, tak jak zobaczyć siebie w lustrze.
A gdyby tak spróbować stworzyć postać literacką i oddać jej pisanie tego bloga? Na początek mogłaby mieć około dwudziestu pięciu lat, duże, zdradzające duszę oczy i mieć na imię Alicja, oczywiście.  

sobota, 25 października 2014

próba mikrofonu


                                   
Handsome Ghost - Blood Stutter

Raz, dwa, trzy! Trzaskać, trzymać, trząść! Działa. Początku, Czysta Kartko, Milionowa Próbo... bądźcie łaskawe. Pozwólcie pisać!